Działam, to znaczy, że istnieję. Herstoria pani Ilony Paszek.
Jak się w człowieku zaszczepi sprawczość i obowiązkowość, to ona już zostaje. Ja to robię przecież też dla siebie. Jak widzę, że ludzie są zadowoleni, to daje mi to ogromną satysfakcję.
Ilona Paszek. Pyskowiczanka, prezeska Uniwersytetu Trzeciego Wieku, działaczka i aktywistka.
…
Z panią Iloną umawiam się w pyskowickiej bibliotece. Przez chwilkę rozmawiamy o wolności. Jest tuż po wyborach, więc to dobry czas na takie rozmowy.
Pani Kasiu, ja to już mam swoje lata i wiem, że poglądy są jak infekcja, zakażą umysły i lecą dalej. (Pani Ilona uśmiecha się i nalewa mi kawy).
Taki początek.
Październikowe, deszczowe przedpołudnie.
…
Jestem stąd.
Urodziłam się 16 kwietnia 1955 roku. Tutaj, w Pyskowicach. Zrobiliśmy ze znajomymi wspólną wielką imprezę z okazji sześćdziesiątki. Dużo nas było, bo w 1955 roku urodziło się najwięcej dzieci w powojennej Polsce. To oczywiście nie były łatwe czasy, ale jestem pierwszym pokoleniem, które nie zaznało okropieństw wojny i uważam, że radośnie spędziłam swój dziecięcy i nastoletni czas. Urodzona w województwie stalinogrodzkim – tak mam napisane w akcie urodzenia.
Jestem Ślązaczką, ale mam pokręcony rodowód, jak to bywa na ziemiach pogranicza.
Rodzina mojego ojca pochodzi spod Mikołowa z bardzo propolskiej wsi Mokre.
Dziadek mamy ze strony jej ojca Oskara, a mój pradziadek nazywał się Michalik, przyjechał na Śląsk z czeskich Sudetów, z terenów zwanych wówczas Sudetenland i do końca życia posługiwał się językiem niemieckim. Jego żona Franciszka z domu Roskosz (cóż za piękne nazwisko!) była Ślązaczką i zagorzałą zwolenniczką polskości, należała do Związku Towarzystw Polek – polskiej patriotyczno – narodowej górnośląskiej organizacji kobiecej. Prababcia rządziła w domu twardą ręką. Mój dziadek Oskar i jego rodzeństwo mówili po polsku, po niemiecku i gwarą. Tak zostali wychowani. Natomiast rodzice babci Marty, żony Oskara, wywodzili się z ziemi śląskiej i z wielkopolskiej. Górny Śląski wabił ofertą pracy w kopalniach i hutach i kojarzył małżeństwa par o różnym rodowodzie.
Babcia Marta, mama mojej mamy, została wdową w wieku dwudziestu czterech lat – jej mąż zginął tragicznie w wypadku w hucie. Osierocił dwuletnią córkę, czyli moją mamę. Babcia Marta zdecydowała, że dla niej najważniejsze jest wychowanie dziecka i nie wyszła powtórnie za mąż. Mieszkały obie w Lipinach koło Świętochłowicach. Tak babcia Marta mówiła o ludziach stamtąd: Ślązak ducha polskiego, Ślązak ducha niemieckiego – nie było w tym cienia stygmatyzmu. Tylko stwierdzenie faktu i akceptacja.
Babcia miała wysoką emeryturę, córka dostawała podręczniki za darmo. Międzywojnie to był dla nich dobry czas.
Potem przyszedł Hitler i wiadomo, co się stało. Marta była osobą silną i musiała sobie radzić. Po wojnie zaczęły się ciężkie czasy. Odebrano jej rentę po mężu, poszła więc do pracy. Była krawcową, a nawet kopała rowy. Babcia mówiła tylko gwarą śląską. Była elegancką kobietą. Przed wojną ćwiczyła w Sokołach. Ćwicz, trzymaj się prosto, bądź dzielna – takie przesłanie, powtarzane do znudzenia, zaszczepiła córce i mnie – jej wnuczce.
Silne kobiety. Silni mężczyźni.
Mama nie mogła lepiej trafić. Mój ojciec Jerzy był wspaniałym człowiekiem. W 1943 roku skończył osiemnaście lat, Niemcy wcielili go do armii i zaraz wysłali do Prowansji. Przy pierwszym desancie został w okopach, a potem ruszył już z armią Andersa. Rodzice otrzymali od Niemców informację, że zginął „na polu chwały”. Po wojnie Jerzy wyjechał do Anglii, nie chciał wracać, ale odnalazł go kuzyn i namówił na powrót do Polski. Ojciec wrócił w 1947 roku, przyjechał do Lipin i tam poznał mamę.
Ojciec niestety nie mógł podjąć edukacji, bo szkoła, w której się wcześniej uczył, spłonęła, a rodzice – przekonani o jego śmierci i ze strachu przed Niemcami –spalili świadectwo ukończenia przez niego polskiej szkoły powszechnej z 1939 r.
W 1952 roku rodzice wprowadzili się tutaj. Do Pyskowic.
Ojciec dużo czytał, nawet przy posiłkach. ,,Nie mogę wam zapewnić majątku, jedyne co mogę zrobić, to utrzymywać was, jak się będziecie kształcili’’– tak mówił do mnie i do brata.
Ojciec zaszczepił mi szacunek do ludzi, nietolerowanie zła i szacunek do kobiet. Oraz poczucie własnej wartości.
Silne korzenie.
Mama ma teraz 92 lata, mieszka sama, niedaleko mnie, ale jednak sama. Radzi sobie świetnie, gotuje, umysł ma jak brzytwa, czyta, dyskutuje na polityczne tematy i wciąż się nosi elegancko. Mam małą działkę, mama siada sobie na krzesełku i wyrywa chwasty.
Babcia Marta przecież też taka była. Trzeba się cieszyć każdą chwilą.
Mama często mówi: jak dożyję to…
Zaklina rzeczywistość? Ale przecież to działa! (Śmiejemy się obie.)
Pisze pani o silnych kobietach - to właśnie są silne kobiety.
I pani tak ma genetycznie? (Pytam z wielką ciekawością.)
Przez wychowanie na pewno tak. Ojciec się do tego bardzo przyczynił. Był bardzo otwartym człowiekiem.
Byłam dzieckiem, to było chyba w szkole podstawowej, pamiętam jak oglądaliśmy wspólnie mistrzostwa w jeździe figurowej na lodzie. Jedna z zawodniczek, Austriaczka, potknęła się i upadła, a ja na to - dobrze jej tak! (w końcu była niemieckojęzyczna, co kojarzyło mi się jednoznacznie). Ojciec na mnie spojrzał i powiedział - nie możesz tak mówić, to jest sport, a ona nie jest winna wojny.
Był niesamowicie uczciwy.
Pamiętaj, masz być odpowiedzialna – to też mi wpoił ojciec.
Wybrałam studia polonistyczne na Uniwersytecie Śląskim, chciałam do Wrocławia, ale wtedy była rejonizacja, więc nie miałam wyboru. Na specjalizację kulturoznawczą, którą wybrałam, było bardzo dużo chętnych, ale dostałam się. Była połowa lat siedemdziesiątych, czasy rządów Edwarda Gierka, czasy pozornie spokojne przed wybuchem niepokojów społecznych i strajków lat osiemdziesiątych.
Pracę magisterską pisałam z zakresu polityki kulturalnej, o zjazdach literackich po wojnie, które doprowadziły do powstania socrealizmu. W Bibliotece Śląskiej na ten temat artykuły były dosłownie wydarte z gazet, w innych tekstach nie występowały. Dostałam od mojego promotora list, który otworzył mi drogę do Związku Literatów Polskich w Warszawie. Czytałam i próbowałam zrozumieć, jak to się stało, że zamknięto literaturę w sztywne ramy i polityka zwyciężyła.
Politycznie byłam nieświadoma, ale zaczęło się we mnie rodzić pytanie – jak do tego doszło?
Polityczne decyzje. Cenzura. Tak się może podziać. Kiedyś. Teraz.
Obroniłam się i dostałam pierwszą pracę w Krajowej Agencji Wydawniczej w Katowicach. Dojeżdżałam z Pyskowic, zawsze byłam pierwsza, wszyscy nagminnie się spóźniali, a tu akurat raz zwołano zebranie na temat spóźnień, a ja wyjątkowo nie dotarłam na czas – pociąg się spóźnił. Ale miałam wejście na to zebranie!
To był dziwny czas – końcówka lat siedemdziesiątych. Każdy tekst podlegał cenzurze. Kiedyś wysłano mnie do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach po jakieś zezwolenie (obecnie budynek Uniwersytetu Śląskiego przy Placu Sejmu Śląskiego w Katowicach). Strażnik z bronią poprowadził mnie do góry, weszłam do olbrzymiego gabinetu, na końcu przestrzeni przy wielkim biurku siedzi towarzysz, a ja taka malutka. To było przejmujące doświadczenie wykorzystania socjotechniki wobec petenta. Pamiętam też organizowany przez K.A.W. konkurs na plakat pierwszomajowy. Przyjeżdża ktoś z komitetu i mówi – ten! i ten wygrywa. Gremium artystów plastyków miało niewiele do powiedzenia – wyłoniło jedynie kolejnych zwycięzców, doceniając ich talent.
Kolejnym miejscem mojego zatrudnienia było Muzeum w Zabrzu, gdzie prowadziłam dział naukowo-oświatowy. Jego początek przypadł na rok 1980.
Moje życie w drodze.
Zaczynały się czasy solidarności. Czuć było w powietrzu wolność, potem ja zdławiono, ale okres uśpienia politycznego się skończył. Ja zaś rozpoczęłam przygodę z pracą w szkole.
W jednej ze szkół zabrzańskich był wakat w jednej z klas, szukali polonistki, zgłosiłam się. Łączyłam wówczas prace w muzeum z pracą w szkole.
Dostałam ósmą klasę, to była trudna klasa, ale dzieci bardzo mnie lubiły.
To był dobry czas. Wynajmowałam mieszkanie w Katowicach i wtedy też współpracowałam z CBOS-em, robiłam dla nich badania. Wysłano mnie do Kopienicy. Wiosna, ptaki śpiewały - zakochałam się w tym miejscu. Okazało się, że jest etat w szkole, dostałam mieszkanie nauczycielskie. I tak zamieszkałam na wsi. To była druga połowa lat osiemdziesiątych. Jak uczeń szedł do szkoły górniczej zawodowe, to dostawał większe stypendium niż wynosiła pensja nauczyciela. Dzieci mnie pytały, po co się mają uczyć. Wszystkie jednak były przyzwyczajone do ciężkiej pracy na gospodarce, wiec i do obowiązków szkolnych podchodzili rzetelnie. Nie było problemów wychowawczych. Prowadziłam kółko dramatyczne, wystawialiśmy Fredrę, Szekspira, świetnie się wszyscy bawiliśmy.
Przygoda z Kopienicą trwała sześć lat.
Kiedy dowiedziałam się, że w pyskowickiej „Szóstce” szukają nauczyciela języka polskiego, to niewiele myśląc przeniosłam się do Pyskowic. Zawsze lubiłam zmiany. Był rok 1990.
W 1995 roku nasza pani dyrektor stwierdziła, że idzie na emeryturę i dwie zasłużone stażem nauczycielki zapytały mnie, czy bym jej nie zastąpiła. Byłam pierwszą osobą, która stanęła do konkursu na stanowisko dyrektora szkoły przed komisją obradującą w Pyskowicach.
Jestem odważna i mam talent organizacyjny. To nie znaczy, że się nigdy nie boję. Czasem czuję lęk, ale jeżeli sprawa jest warta ryzyka, to się nie waham przed jego podjęciem.
Byłam dyrektorką szkoły dwie kadencje. Zaczęła się reforma edukacji, otwarto drzwi do demokratyzacji szkoły, powołano gimnazja.
Prowadziłam grupę samokształceniową dla dyrektorów szkół z gminy Toszek, Rudziniec, Wielowieś i oczywiście Pyskowic. Jeździliśmy po okolicznych szkołach, żeby podglądać lokalne rozwiązania. Dzieliliśmy się wiedzą i doświadczeniem, przygotowywaliśmy reformę, wspieraliśmy się wzajemnie.
Kiedy zbliżał się mój wiek emerytalny, zaproponowano mi startowanie do Rady Miasta. Lubię przecież nowe wyzwania. Zgodziłam się.
Zostałam radną na jedną kadencję. To było ważne doświadczenie, ale nieco rozczarowujące. Myślałam, że radni są bardziej sprawczy. W tym czasie poszłam też na studia podyplomowe z logopedii i do ubiegłego roku prowadziłam kilka godzin z terapii logopedycznej w szkole.
Kiedy dowiedziałam się o próbie utworzenia w Pyskowicach Uniwersytetu Trzeciego Wieku, to od razu poszłam na zebranie. W lutym 2017 Uniwersytet został zarejestrowany. Od początku jestem zaangażowana w jego działalność. Seniorzy potrzebują jedynie impulsu, by się zaktywizować. Pyskowice to małe miasteczko i jego walorem jest to, że wszystkie miejskie instytucje współpracują ze sobą. Łatwiej coś zorganizować.
(Przez chwilę próbujemy obie znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego w Uniwersytecie to kobiety stanowią większość ale nie udaje nam się. Powodów jest wiele, chociaż ja osobiście wierzę w niezwykłą energię kobiecą i chęć do działania.)
W tym roku do UTW zapisały się sześćdziesiąt dwie nowe osoby. Członkiń i członków mamy w tym momencie ponad dwieście. To jest wyzwanie.
Moja mama do czasów pandemii też aktywnie uczestniczyła w zajęciach – chodziła na język niemiecki, jeździła na imprezy kulturalne. (Naszą rozmowę przerywa telefon. Dzwoni mama pani Ilony. ,,Mamuniu, mogę oddzwonić później?’’)
Jak się w człowieku zaszczepi sprawczość i obowiązkowość, to ona już zostaje. Ja to robię przecież też dla siebie. Jak widzę, że ludzie są zadowoleni, to daje mi to ogromną satysfakcję.
Działam, to znaczy, że istnieję.
Jakie ma pani plany? (Zawsze zadaje to pytanie kobietom, których herstorie spisuję.)
Chcę być zdrowa i sprawna, żeby opiekować się najbliższymi. Ale nie jestem męczennicą. Żyć do końca rzetelnie i uczciwie. Błądzić, ale wracać na właściwe ścieżki. (Znowu obie się uśmiechamy.)
Na tym zakończymy, tu stawiam kropkę.
…
Gloria Steinem moja ulubiona aktywistka, pisarka i społeczniczka pisała, że rewolucje są jak domy, bo powstają od samego dołu i dlatego tak ważne są zmiany jakie wprowadzamy w swoim codziennym życiu. Oraz w swoich małych ojczyznach.
Piękna opowieść pani Ilono, dziękuję.
Tekst powstał w ramach projektu „DRAMATON festiwal literacki nad Dramą” dofinansowanego z budżetu Samorządu Województwa Śląskiego.
…
Z panią Iloną umawiam się w pyskowickiej bibliotece. Przez chwilkę rozmawiamy o wolności. Jest tuż po wyborach, więc to dobry czas na takie rozmowy.
Pani Kasiu, ja to już mam swoje lata i wiem, że poglądy są jak infekcja, zakażą umysły i lecą dalej. (Pani Ilona uśmiecha się i nalewa mi kawy).
Taki początek.
Październikowe, deszczowe przedpołudnie.
…
Jestem stąd.
Urodziłam się 16 kwietnia 1955 roku. Tutaj, w Pyskowicach. Zrobiliśmy ze znajomymi wspólną wielką imprezę z okazji sześćdziesiątki. Dużo nas było, bo w 1955 roku urodziło się najwięcej dzieci w powojennej Polsce. To oczywiście nie były łatwe czasy, ale jestem pierwszym pokoleniem, które nie zaznało okropieństw wojny i uważam, że radośnie spędziłam swój dziecięcy i nastoletni czas. Urodzona w województwie stalinogrodzkim – tak mam napisane w akcie urodzenia.
Jestem Ślązaczką, ale mam pokręcony rodowód, jak to bywa na ziemiach pogranicza.
Rodzina mojego ojca pochodzi spod Mikołowa z bardzo propolskiej wsi Mokre.
Dziadek mamy ze strony jej ojca Oskara, a mój pradziadek nazywał się Michalik, przyjechał na Śląsk z czeskich Sudetów, z terenów zwanych wówczas Sudetenland i do końca życia posługiwał się językiem niemieckim. Jego żona Franciszka z domu Roskosz (cóż za piękne nazwisko!) była Ślązaczką i zagorzałą zwolenniczką polskości, należała do Związku Towarzystw Polek – polskiej patriotyczno – narodowej górnośląskiej organizacji kobiecej. Prababcia rządziła w domu twardą ręką. Mój dziadek Oskar i jego rodzeństwo mówili po polsku, po niemiecku i gwarą. Tak zostali wychowani. Natomiast rodzice babci Marty, żony Oskara, wywodzili się z ziemi śląskiej i z wielkopolskiej. Górny Śląski wabił ofertą pracy w kopalniach i hutach i kojarzył małżeństwa par o różnym rodowodzie.
Babcia Marta, mama mojej mamy, została wdową w wieku dwudziestu czterech lat – jej mąż zginął tragicznie w wypadku w hucie. Osierocił dwuletnią córkę, czyli moją mamę. Babcia Marta zdecydowała, że dla niej najważniejsze jest wychowanie dziecka i nie wyszła powtórnie za mąż. Mieszkały obie w Lipinach koło Świętochłowicach. Tak babcia Marta mówiła o ludziach stamtąd: Ślązak ducha polskiego, Ślązak ducha niemieckiego – nie było w tym cienia stygmatyzmu. Tylko stwierdzenie faktu i akceptacja.
Babcia miała wysoką emeryturę, córka dostawała podręczniki za darmo. Międzywojnie to był dla nich dobry czas.
Potem przyszedł Hitler i wiadomo, co się stało. Marta była osobą silną i musiała sobie radzić. Po wojnie zaczęły się ciężkie czasy. Odebrano jej rentę po mężu, poszła więc do pracy. Była krawcową, a nawet kopała rowy. Babcia mówiła tylko gwarą śląską. Była elegancką kobietą. Przed wojną ćwiczyła w Sokołach. Ćwicz, trzymaj się prosto, bądź dzielna – takie przesłanie, powtarzane do znudzenia, zaszczepiła córce i mnie – jej wnuczce.
Silne kobiety. Silni mężczyźni.
Mama nie mogła lepiej trafić. Mój ojciec Jerzy był wspaniałym człowiekiem. W 1943 roku skończył osiemnaście lat, Niemcy wcielili go do armii i zaraz wysłali do Prowansji. Przy pierwszym desancie został w okopach, a potem ruszył już z armią Andersa. Rodzice otrzymali od Niemców informację, że zginął „na polu chwały”. Po wojnie Jerzy wyjechał do Anglii, nie chciał wracać, ale odnalazł go kuzyn i namówił na powrót do Polski. Ojciec wrócił w 1947 roku, przyjechał do Lipin i tam poznał mamę.
Ojciec niestety nie mógł podjąć edukacji, bo szkoła, w której się wcześniej uczył, spłonęła, a rodzice – przekonani o jego śmierci i ze strachu przed Niemcami –spalili świadectwo ukończenia przez niego polskiej szkoły powszechnej z 1939 r.
W 1952 roku rodzice wprowadzili się tutaj. Do Pyskowic.
Ojciec dużo czytał, nawet przy posiłkach. ,,Nie mogę wam zapewnić majątku, jedyne co mogę zrobić, to utrzymywać was, jak się będziecie kształcili’’– tak mówił do mnie i do brata.
Ojciec zaszczepił mi szacunek do ludzi, nietolerowanie zła i szacunek do kobiet. Oraz poczucie własnej wartości.
Silne korzenie.
Mama ma teraz 92 lata, mieszka sama, niedaleko mnie, ale jednak sama. Radzi sobie świetnie, gotuje, umysł ma jak brzytwa, czyta, dyskutuje na polityczne tematy i wciąż się nosi elegancko. Mam małą działkę, mama siada sobie na krzesełku i wyrywa chwasty.
Babcia Marta przecież też taka była. Trzeba się cieszyć każdą chwilą.
Mama często mówi: jak dożyję to…
Zaklina rzeczywistość? Ale przecież to działa! (Śmiejemy się obie.)
Pisze pani o silnych kobietach - to właśnie są silne kobiety.
I pani tak ma genetycznie? (Pytam z wielką ciekawością.)
Przez wychowanie na pewno tak. Ojciec się do tego bardzo przyczynił. Był bardzo otwartym człowiekiem.
Byłam dzieckiem, to było chyba w szkole podstawowej, pamiętam jak oglądaliśmy wspólnie mistrzostwa w jeździe figurowej na lodzie. Jedna z zawodniczek, Austriaczka, potknęła się i upadła, a ja na to - dobrze jej tak! (w końcu była niemieckojęzyczna, co kojarzyło mi się jednoznacznie). Ojciec na mnie spojrzał i powiedział - nie możesz tak mówić, to jest sport, a ona nie jest winna wojny.
Był niesamowicie uczciwy.
Pamiętaj, masz być odpowiedzialna – to też mi wpoił ojciec.
Wybrałam studia polonistyczne na Uniwersytecie Śląskim, chciałam do Wrocławia, ale wtedy była rejonizacja, więc nie miałam wyboru. Na specjalizację kulturoznawczą, którą wybrałam, było bardzo dużo chętnych, ale dostałam się. Była połowa lat siedemdziesiątych, czasy rządów Edwarda Gierka, czasy pozornie spokojne przed wybuchem niepokojów społecznych i strajków lat osiemdziesiątych.
Pracę magisterską pisałam z zakresu polityki kulturalnej, o zjazdach literackich po wojnie, które doprowadziły do powstania socrealizmu. W Bibliotece Śląskiej na ten temat artykuły były dosłownie wydarte z gazet, w innych tekstach nie występowały. Dostałam od mojego promotora list, który otworzył mi drogę do Związku Literatów Polskich w Warszawie. Czytałam i próbowałam zrozumieć, jak to się stało, że zamknięto literaturę w sztywne ramy i polityka zwyciężyła.
Politycznie byłam nieświadoma, ale zaczęło się we mnie rodzić pytanie – jak do tego doszło?
Polityczne decyzje. Cenzura. Tak się może podziać. Kiedyś. Teraz.
Obroniłam się i dostałam pierwszą pracę w Krajowej Agencji Wydawniczej w Katowicach. Dojeżdżałam z Pyskowic, zawsze byłam pierwsza, wszyscy nagminnie się spóźniali, a tu akurat raz zwołano zebranie na temat spóźnień, a ja wyjątkowo nie dotarłam na czas – pociąg się spóźnił. Ale miałam wejście na to zebranie!
To był dziwny czas – końcówka lat siedemdziesiątych. Każdy tekst podlegał cenzurze. Kiedyś wysłano mnie do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach po jakieś zezwolenie (obecnie budynek Uniwersytetu Śląskiego przy Placu Sejmu Śląskiego w Katowicach). Strażnik z bronią poprowadził mnie do góry, weszłam do olbrzymiego gabinetu, na końcu przestrzeni przy wielkim biurku siedzi towarzysz, a ja taka malutka. To było przejmujące doświadczenie wykorzystania socjotechniki wobec petenta. Pamiętam też organizowany przez K.A.W. konkurs na plakat pierwszomajowy. Przyjeżdża ktoś z komitetu i mówi – ten! i ten wygrywa. Gremium artystów plastyków miało niewiele do powiedzenia – wyłoniło jedynie kolejnych zwycięzców, doceniając ich talent.
Kolejnym miejscem mojego zatrudnienia było Muzeum w Zabrzu, gdzie prowadziłam dział naukowo-oświatowy. Jego początek przypadł na rok 1980.
Moje życie w drodze.
Zaczynały się czasy solidarności. Czuć było w powietrzu wolność, potem ja zdławiono, ale okres uśpienia politycznego się skończył. Ja zaś rozpoczęłam przygodę z pracą w szkole.
W jednej ze szkół zabrzańskich był wakat w jednej z klas, szukali polonistki, zgłosiłam się. Łączyłam wówczas prace w muzeum z pracą w szkole.
Dostałam ósmą klasę, to była trudna klasa, ale dzieci bardzo mnie lubiły.
To był dobry czas. Wynajmowałam mieszkanie w Katowicach i wtedy też współpracowałam z CBOS-em, robiłam dla nich badania. Wysłano mnie do Kopienicy. Wiosna, ptaki śpiewały - zakochałam się w tym miejscu. Okazało się, że jest etat w szkole, dostałam mieszkanie nauczycielskie. I tak zamieszkałam na wsi. To była druga połowa lat osiemdziesiątych. Jak uczeń szedł do szkoły górniczej zawodowe, to dostawał większe stypendium niż wynosiła pensja nauczyciela. Dzieci mnie pytały, po co się mają uczyć. Wszystkie jednak były przyzwyczajone do ciężkiej pracy na gospodarce, wiec i do obowiązków szkolnych podchodzili rzetelnie. Nie było problemów wychowawczych. Prowadziłam kółko dramatyczne, wystawialiśmy Fredrę, Szekspira, świetnie się wszyscy bawiliśmy.
Przygoda z Kopienicą trwała sześć lat.
Kiedy dowiedziałam się, że w pyskowickiej „Szóstce” szukają nauczyciela języka polskiego, to niewiele myśląc przeniosłam się do Pyskowic. Zawsze lubiłam zmiany. Był rok 1990.
W 1995 roku nasza pani dyrektor stwierdziła, że idzie na emeryturę i dwie zasłużone stażem nauczycielki zapytały mnie, czy bym jej nie zastąpiła. Byłam pierwszą osobą, która stanęła do konkursu na stanowisko dyrektora szkoły przed komisją obradującą w Pyskowicach.
Jestem odważna i mam talent organizacyjny. To nie znaczy, że się nigdy nie boję. Czasem czuję lęk, ale jeżeli sprawa jest warta ryzyka, to się nie waham przed jego podjęciem.
Byłam dyrektorką szkoły dwie kadencje. Zaczęła się reforma edukacji, otwarto drzwi do demokratyzacji szkoły, powołano gimnazja.
Prowadziłam grupę samokształceniową dla dyrektorów szkół z gminy Toszek, Rudziniec, Wielowieś i oczywiście Pyskowic. Jeździliśmy po okolicznych szkołach, żeby podglądać lokalne rozwiązania. Dzieliliśmy się wiedzą i doświadczeniem, przygotowywaliśmy reformę, wspieraliśmy się wzajemnie.
Kiedy zbliżał się mój wiek emerytalny, zaproponowano mi startowanie do Rady Miasta. Lubię przecież nowe wyzwania. Zgodziłam się.
Zostałam radną na jedną kadencję. To było ważne doświadczenie, ale nieco rozczarowujące. Myślałam, że radni są bardziej sprawczy. W tym czasie poszłam też na studia podyplomowe z logopedii i do ubiegłego roku prowadziłam kilka godzin z terapii logopedycznej w szkole.
Kiedy dowiedziałam się o próbie utworzenia w Pyskowicach Uniwersytetu Trzeciego Wieku, to od razu poszłam na zebranie. W lutym 2017 Uniwersytet został zarejestrowany. Od początku jestem zaangażowana w jego działalność. Seniorzy potrzebują jedynie impulsu, by się zaktywizować. Pyskowice to małe miasteczko i jego walorem jest to, że wszystkie miejskie instytucje współpracują ze sobą. Łatwiej coś zorganizować.
(Przez chwilę próbujemy obie znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego w Uniwersytecie to kobiety stanowią większość ale nie udaje nam się. Powodów jest wiele, chociaż ja osobiście wierzę w niezwykłą energię kobiecą i chęć do działania.)
W tym roku do UTW zapisały się sześćdziesiąt dwie nowe osoby. Członkiń i członków mamy w tym momencie ponad dwieście. To jest wyzwanie.
Moja mama do czasów pandemii też aktywnie uczestniczyła w zajęciach – chodziła na język niemiecki, jeździła na imprezy kulturalne. (Naszą rozmowę przerywa telefon. Dzwoni mama pani Ilony. ,,Mamuniu, mogę oddzwonić później?’’)
Jak się w człowieku zaszczepi sprawczość i obowiązkowość, to ona już zostaje. Ja to robię przecież też dla siebie. Jak widzę, że ludzie są zadowoleni, to daje mi to ogromną satysfakcję.
Działam, to znaczy, że istnieję.
Jakie ma pani plany? (Zawsze zadaje to pytanie kobietom, których herstorie spisuję.)
Chcę być zdrowa i sprawna, żeby opiekować się najbliższymi. Ale nie jestem męczennicą. Żyć do końca rzetelnie i uczciwie. Błądzić, ale wracać na właściwe ścieżki. (Znowu obie się uśmiechamy.)
Na tym zakończymy, tu stawiam kropkę.
…
Gloria Steinem moja ulubiona aktywistka, pisarka i społeczniczka pisała, że rewolucje są jak domy, bo powstają od samego dołu i dlatego tak ważne są zmiany jakie wprowadzamy w swoim codziennym życiu. Oraz w swoich małych ojczyznach.
Piękna opowieść pani Ilono, dziękuję.
Tekst powstał w ramach projektu „DRAMATON festiwal literacki nad Dramą” dofinansowanego z budżetu Samorządu Województwa Śląskiego.