Herstoria o sprawczości i działaniu. Anna Surdel z Pilchowic
Nie znam stanu nudy. Mam 72 lata, póki głowa sprawna to jest dobrze. Komputer ogarnęłam, telefon też, mam masę przyjaciół i chcę działać jak najdłużej.
Do Pilchowic przyjeżdżam późnym wieczorem, zapada już sierpniowy zmierzch. Zatrzymuję się przy szpitalu. Jestem tutaj pierwszy raz w życiu. Pilchowicki szpital bonifratrów – czytam potem o jego historii. Jadę dalej i tak trafiam do zaczarowanego ogrodu. Obok cukiernia i dom pani Anny Surdel – lokalnej działaczki i prezeski stowarzyszenia Pilchowiczanie Pilchowiczanom, kiedyś współwłaścicielki cukierni. Oraz mistrzyni ciętej riposty (o czym uprzedziła mnie z uśmiechem nasza wspólna znajoma).
Pani Anna wychodzi po mnie na parking. Zaczyna padać deszcz. Siadamy w przytulnym pokoju. Herbata i pyszne ciastko.
Jak tu jest mieszkać w Pilchowicach?
Pojęcia nie mam co odpowiedzieć. (Pani Ania patrzy na mnie badawczo.)
Zwykłej roboty to każdy tu ma po uszy a społecznie nie wszyscy się udzielają. Ja mam taki charakter, że bardzo lubię ruch koło siebie, uśmiechniętych ludzi i szybko nawiązuję kontakty.
Stowarzyszenie Pilchowiczanie Pilchowiczanom istnieje od 2008 roku. Na początku się nie angażowałam, bo miałam tutaj w cukierni dużo pracy. Potem tato przez trzy lata u mnie mieszkał. Chorował na postępującą demencję.
W 2013 roku zmarła pani Aleksandra Czechowska-Gąbka, która była sercem stowarzyszenia i prezeską, i padło na mnie. Byłam już wtedy bez zajęcia i z nieba mi to spadło.
Po rozwodzie.
Tato umarł.
Ta propozycja uchroniła mnie od kryzysu psychicznego. Ale pewnie i tak bym sobie coś znalazła, bo nie usiedzę. Zaczęłam od kombinowania, skąd wziąć pieniądze na działalność stowarzyszenia. Jeszcze w 2013 roku wystąpiłam do KRS-u o nadanie stowarzyszeniu statusu Organizacji Pożytku Publicznego, co uprawnia do darowizn 1% .
Działalność stowarzyszenia była tak bogata, że bez problemu zostaliśmy OPP. Potem, trochę z motyką na słońce, porwałam się na projekt unijny. Taki był mój początek w Pilchowiczanach. Do projektu trzeba było wyłożyć całe trzydzieści tysięcy złotych - dofinansowanie miało być wypłacone dopiero po rozliczeniu projektu. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, ale udało mi się załatwić nieoprocentowaną pożyczkę z gminy.
Prowadziłam księgowość w cukierni – miałam więc jakieś doświadczenie w rozliczeniach, ale ten projekt wiele mnie nauczył.
Przede wszystkim i tu złota myśl - zawsze czytaj regulaminy projektu. A ja nie przeczytałam ( z szelmowskim uśmiechem dodaje pani Ania) i biegałam po ludziach pytając, jak trzeba projekt napisać...
To był intensywny czas.
To była też ogromna praca – nasz wkład to praca społeczna za ponad 7000 złotych. Warsztaty dla dzieci, zajęcia na siłowni oraz nordic walking dla dorosłych i młodzieży - przez lipiec i sierpień prawie nocowaliśmy w parku. Nauczyciele w-f ze szkoły uciekali przede mną, bo każdego o coś prosiłam.
Kiedy przyszedł czas rozliczania, to już przeczytałam instrukcję. Wszystko się zgadzało, rozliczyłam za pierwszym podejściem – pieniądze oddałam gminie przed czasem. Ależ byłam z siebie dumna!
Teraz już unijnych projektów nie realizujemy, ale inne tak - dotychczas to około 40 projektów. Wśród członków naszego stowarzyszenia są pasjonaci lokalnej historii, więc wydaliśmy cztery książki o Pilchowicach.
Ostatnia wyszła w zeszłym roku i już wyczyściliśmy szuflady z materiałów, teraz trzeba dalej szukać nowych ciekawostek w archiwach.
Stworzyliśmy archiwum społeczne prowadzone do dzisiaj – zbiór skanów starych zdjęć użyczonych przez okolicznych mieszkańców.
Inne projekty to między innymi wakacyjne zajęcia w parku dla dzieci, samoobrona, taniec liniowy, zumba, warsztaty malarskie.
Robimy babskie combry, jarmarki, a w czasie pandemii to nawet sylwester w sierpniu obchodziliśmy.
Jak zaczęłam działać w stowarzyszeniu to było nas około trzydziestu osób. Teraz jest nas ponad 100. Spotykamy się co tydzień, w poniedziałki.
To stowarzyszenie jest dla pani bardzo ważne? (Dopytuję.)
Ja tym po prostu żyję.
I księgowość znowu prowadzę. W 2013 dopadłam pana księgowego z Katowic, który realizował projekt przybliżania zasad księgowość stowarzyszeniom i tak go męczyłam, że aż w końcu przestał ode mnie odbierać telefony.(Śmiejemy się obie.) Ten księgowy dał mi ściągę - wypełnił jeden wzór i ja się tego wzoru trzymam przez dziesięć lat i wypełniam sobie wszystko sama. Daję radę!
Stowarzyszenie to głównie kobiety, panów jest mało - dużo mniej się angażują.
Rozmawiamy trochę o osobistych problemach. Myśli pani, że da się dużo przetrwać? (Pytam.)
Da się. My mamy chyba więcej motywacji jako kobiety. Opieka nad chorym ojcem to był ciężki czas, chociaż mój tato był wspaniałym człowiekiem.
Kiedyś do ojca mówię: tato ja cię strasznie przepraszam, że tak na ciebie czasem krzyczę. A ojciec wstaje od stołu, kłania się i odpowiada: córeczko, cała przyjemność po mojej stronie. (Uśmiechamy się obie.)
Cukiernia to też był ważny życiowy etap. Otworzyliśmy ją w 1993 roku, samodzielna działalność gospodarcza, oboje z mężem jesteśmy inżynierami, na początku było ciężko – nie znaliśmy się przecież na ciastkach. Ja pracowałam wcześniej w biurze projektów i nawyki mi zostały z biura – dokładność i dociekliwość i … dlatego nie należy Surdelowej lekceważyć.
Potem mąż sam prowadził cukiernię, a teraz robi to syn.
Człowiek jest w stanie tyle znieść, że sobie w chwilach spokoju nie wyobrazi.
Pierwsza faktura w cukierni to mi ręce tak ze strachu latały. Wyzwanie za wyzwaniem, ale bardzo mi się podobało.
Teraz to dopiero czasy są niespokojne. Jak wybuchła wojna w Ukrainie to w stowarzyszeniu zupy gotowałyśmy. Każdy pomagał jak umiał.
A potem ja trochę o Bieszczadach opowiadam i jem kolejne ciastko a za oknami szumią drzewa.
Ja to wiem. Da się przetrwać trudne czasy. (I to jest niesamowite z panią Anią, że ta rozmowa nabiera w pewnych momentach bardzo uniwersalnego znaczenia a potem znowu wracamy to tego co tutaj).
Kręciła panią ta cukiernia? Pieczenie i te wszystkie ciasteczka? (Trochę przekornie pytam ale wiem już, że z panią można sobie pozwolić).
Organizowanie wszystkiego od podstaw mnie kręciło, księgowość, której musiałam się nauczyć. Ogarnianie tego. A teraz stowarzyszenie mnie kręci. Moje życie teraz też mnie kręci.
Kiedyś dużo podróżowałam – Chiny, Indie, Meksyk. Nosiło mnie po świecie. Teraz ze stowarzyszeniem jeździmy najczęściej na jednodniowe wycieczki, ale były też kilkudniowe.
To nasze stowarzyszenie to jest taka trochę rodzina. Scala nas wspólne działanie.
Takie na przykład jak ratowanie krzyży przydrożnych.
Zaczęło się od krzyża przydrożnego, z którego postumentu przed laty spadł kamienny krzyż i metalowa figura Chrystusa. Zamówiliśmy jako stowarzyszenie w miarę dokładne odtworzenie. Wydaliśmy na ten cel pieniądze z naszych zbiórek publicznych oraz pieniądze zebrane wśród okolicznych mieszkańców. Drugi krzyż był drewniany, tu bardzo mocno finansowo zaangażowali się mieszkańcy, my wspomogliśmy tę renowację środkami ze zbiórki publicznej. Trzeci, również kamienny, miał wyrytą datę 1860 rok (według zebranych przez nas informacji w tym roku bogaty rolnik przeszedłszy na emeryturę zamieszkał tu i na pamiątkę tego wydarzenia postawił krzyż). Krzyż był w tak złym stanie, że jedynym wyjściem było przeniesienie go w bezpieczne miejsce i odtworzenie z piaskowca. Mogliśmy tak zrobić, bo krzyż nie był wpisany do Gminnej Ewidencji Zabytków ani do Krajowego Rejestru Zabytków. Okazało się, że potrzeba na odtworzenie bardzo dużej kwoty, której nie mieliśmy. Napisałam więc projekt do Fundacji Jastrzębskiej Spółki Węglowej o dotację na renowację krzyża. Najpierw go odrzucili, ale po namyśle zarząd dał nam pieniądze.
I krzyż stoi.
Ratowanie krzyży jest bardzo ważne. Nie żebym była przesadnie religijna, ale chodzi o radość, jaką w ludziach budziła możliwość działania i pomocy, o pokazanie jak ważne dla nas jest dziedzictwo kulturowe i historyczne. To jest właśnie cel stowarzyszenia.
Z pani to taka twarda babka jest. (Uśmiechamy się znowu obie.)
Nie poddawać się. Czytać ustawy. Zawsze próbować. I nie zakładać, że urzędnik ma zawsze rację. Oczywiście grzecznie i spokojnie wszystko rozgrywać.
Byłam tak częstym gościem na gminie, że śmiałam się, że taki napis mógłby zawisnąć na drzwiach Urzędu Gminy : „Akwizytorom i Surdelowej wstęp wzbroniony”. O niewycinanie drzew też walczyłam a jakże. Ale to już opowieść na kolejne spotkanie.
Niech się pani częstuje ciasteczkiem.
Nie znam stanu nudy. Mam 72 lata, póki głowa sprawna to jest dobrze. Komputer ogarnęłam, telefon też, mam masę przyjaciół i chcę działać jak najdłużej.
Jakie ma pani plany?
Chcemy zorganizować lapidarium - wyeksponować elementy starych krzyży, które pozbieraliśmy, stare płyty nagrobne schowane po garażach. Obok szpitala mamy taki zabytkowy cmentarz od dawna nieczynny, chowano tam zakonników i jest tam grób Damrota nowo wyremontowany. Gmina wykupiła ten cmentarz i tam, za zgodą Urzędu Gminy chcę założyć to lapidarium. Trzeba to jakoś urządzić. Mam już pomysł.
A potem na pewno znajdzie się kolejny projekt do zrobienia. Proszę jeszcze przyjechać. Przygotuję inne ciastko.
…
Kiedy wyjeżdżam na drogę z zaczarowanego ogrodu do głowy przychodzi mi ten wiersz (dawno już nie czytałam go kobietom na jodze). W bohaterce wiersza odnajduję panią Anię – jej lekkość i poczucie humoru. Pani Anno, dziękuję.
Gęsi. AGI MISZOL
tłum. Beata Tarnowska
Mój nauczyciel matematyki Epstein
lubił wołać mnie do tablicy.
Mówił, że moja głowa nadaje się tylko
do noszenia kapeluszy,
a ptak z móżdżkiem jak mój
latałby do tyłu.
Odsyłał mnie, bym pasała gęsi.
Teraz, kiedy minęły lata
i siedzę pod palmą,
a obok pasą się trzy cudowne gęsi,
myślę, że mój nauczyciel
umiał patrzeć w przyszłość.
Tak, on miał rację,
nic nie uszczęśliwia mnie bardziej
niż widok moich gęsi,
kiedy rzucają się na okruchy chleba,
radośnie potrząsają kuprami
albo zastygają w bezruchu,
kiedy spryskuję je
szlauchem,
i wyciągając szyje,
szeroko rozkładają skrzydła,
jakby pamiętały dalekie jeziora.
Odkąd mój nauczyciel nie żyje,
znikły też matematyczne problemy,
których nigdy nie umiałam rozwiązać.
Lubię kapelusze,
a każdego wieczora,
kiedy ptaki wracają na drzewa,
szukam tego, który lata do tyłu.
Tekst powstał w ramach projektu ,,(Nie)znane - ważne postaci z powiatu gliwickiego'' XIV Konferencja Regionalna organizowana przez Bibliotekę w Toszku.
Pani Anna wychodzi po mnie na parking. Zaczyna padać deszcz. Siadamy w przytulnym pokoju. Herbata i pyszne ciastko.
Jak tu jest mieszkać w Pilchowicach?
Pojęcia nie mam co odpowiedzieć. (Pani Ania patrzy na mnie badawczo.)
Zwykłej roboty to każdy tu ma po uszy a społecznie nie wszyscy się udzielają. Ja mam taki charakter, że bardzo lubię ruch koło siebie, uśmiechniętych ludzi i szybko nawiązuję kontakty.
Stowarzyszenie Pilchowiczanie Pilchowiczanom istnieje od 2008 roku. Na początku się nie angażowałam, bo miałam tutaj w cukierni dużo pracy. Potem tato przez trzy lata u mnie mieszkał. Chorował na postępującą demencję.
W 2013 roku zmarła pani Aleksandra Czechowska-Gąbka, która była sercem stowarzyszenia i prezeską, i padło na mnie. Byłam już wtedy bez zajęcia i z nieba mi to spadło.
Po rozwodzie.
Tato umarł.
Ta propozycja uchroniła mnie od kryzysu psychicznego. Ale pewnie i tak bym sobie coś znalazła, bo nie usiedzę. Zaczęłam od kombinowania, skąd wziąć pieniądze na działalność stowarzyszenia. Jeszcze w 2013 roku wystąpiłam do KRS-u o nadanie stowarzyszeniu statusu Organizacji Pożytku Publicznego, co uprawnia do darowizn 1% .
Działalność stowarzyszenia była tak bogata, że bez problemu zostaliśmy OPP. Potem, trochę z motyką na słońce, porwałam się na projekt unijny. Taki był mój początek w Pilchowiczanach. Do projektu trzeba było wyłożyć całe trzydzieści tysięcy złotych - dofinansowanie miało być wypłacone dopiero po rozliczeniu projektu. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, ale udało mi się załatwić nieoprocentowaną pożyczkę z gminy.
Prowadziłam księgowość w cukierni – miałam więc jakieś doświadczenie w rozliczeniach, ale ten projekt wiele mnie nauczył.
Przede wszystkim i tu złota myśl - zawsze czytaj regulaminy projektu. A ja nie przeczytałam ( z szelmowskim uśmiechem dodaje pani Ania) i biegałam po ludziach pytając, jak trzeba projekt napisać...
To był intensywny czas.
To była też ogromna praca – nasz wkład to praca społeczna za ponad 7000 złotych. Warsztaty dla dzieci, zajęcia na siłowni oraz nordic walking dla dorosłych i młodzieży - przez lipiec i sierpień prawie nocowaliśmy w parku. Nauczyciele w-f ze szkoły uciekali przede mną, bo każdego o coś prosiłam.
Kiedy przyszedł czas rozliczania, to już przeczytałam instrukcję. Wszystko się zgadzało, rozliczyłam za pierwszym podejściem – pieniądze oddałam gminie przed czasem. Ależ byłam z siebie dumna!
Teraz już unijnych projektów nie realizujemy, ale inne tak - dotychczas to około 40 projektów. Wśród członków naszego stowarzyszenia są pasjonaci lokalnej historii, więc wydaliśmy cztery książki o Pilchowicach.
Ostatnia wyszła w zeszłym roku i już wyczyściliśmy szuflady z materiałów, teraz trzeba dalej szukać nowych ciekawostek w archiwach.
Stworzyliśmy archiwum społeczne prowadzone do dzisiaj – zbiór skanów starych zdjęć użyczonych przez okolicznych mieszkańców.
Inne projekty to między innymi wakacyjne zajęcia w parku dla dzieci, samoobrona, taniec liniowy, zumba, warsztaty malarskie.
Robimy babskie combry, jarmarki, a w czasie pandemii to nawet sylwester w sierpniu obchodziliśmy.
Jak zaczęłam działać w stowarzyszeniu to było nas około trzydziestu osób. Teraz jest nas ponad 100. Spotykamy się co tydzień, w poniedziałki.
To stowarzyszenie jest dla pani bardzo ważne? (Dopytuję.)
Ja tym po prostu żyję.
I księgowość znowu prowadzę. W 2013 dopadłam pana księgowego z Katowic, który realizował projekt przybliżania zasad księgowość stowarzyszeniom i tak go męczyłam, że aż w końcu przestał ode mnie odbierać telefony.(Śmiejemy się obie.) Ten księgowy dał mi ściągę - wypełnił jeden wzór i ja się tego wzoru trzymam przez dziesięć lat i wypełniam sobie wszystko sama. Daję radę!
Stowarzyszenie to głównie kobiety, panów jest mało - dużo mniej się angażują.
Rozmawiamy trochę o osobistych problemach. Myśli pani, że da się dużo przetrwać? (Pytam.)
Da się. My mamy chyba więcej motywacji jako kobiety. Opieka nad chorym ojcem to był ciężki czas, chociaż mój tato był wspaniałym człowiekiem.
Kiedyś do ojca mówię: tato ja cię strasznie przepraszam, że tak na ciebie czasem krzyczę. A ojciec wstaje od stołu, kłania się i odpowiada: córeczko, cała przyjemność po mojej stronie. (Uśmiechamy się obie.)
Cukiernia to też był ważny życiowy etap. Otworzyliśmy ją w 1993 roku, samodzielna działalność gospodarcza, oboje z mężem jesteśmy inżynierami, na początku było ciężko – nie znaliśmy się przecież na ciastkach. Ja pracowałam wcześniej w biurze projektów i nawyki mi zostały z biura – dokładność i dociekliwość i … dlatego nie należy Surdelowej lekceważyć.
Potem mąż sam prowadził cukiernię, a teraz robi to syn.
Człowiek jest w stanie tyle znieść, że sobie w chwilach spokoju nie wyobrazi.
Pierwsza faktura w cukierni to mi ręce tak ze strachu latały. Wyzwanie za wyzwaniem, ale bardzo mi się podobało.
Teraz to dopiero czasy są niespokojne. Jak wybuchła wojna w Ukrainie to w stowarzyszeniu zupy gotowałyśmy. Każdy pomagał jak umiał.
A potem ja trochę o Bieszczadach opowiadam i jem kolejne ciastko a za oknami szumią drzewa.
Ja to wiem. Da się przetrwać trudne czasy. (I to jest niesamowite z panią Anią, że ta rozmowa nabiera w pewnych momentach bardzo uniwersalnego znaczenia a potem znowu wracamy to tego co tutaj).
Kręciła panią ta cukiernia? Pieczenie i te wszystkie ciasteczka? (Trochę przekornie pytam ale wiem już, że z panią można sobie pozwolić).
Organizowanie wszystkiego od podstaw mnie kręciło, księgowość, której musiałam się nauczyć. Ogarnianie tego. A teraz stowarzyszenie mnie kręci. Moje życie teraz też mnie kręci.
Kiedyś dużo podróżowałam – Chiny, Indie, Meksyk. Nosiło mnie po świecie. Teraz ze stowarzyszeniem jeździmy najczęściej na jednodniowe wycieczki, ale były też kilkudniowe.
To nasze stowarzyszenie to jest taka trochę rodzina. Scala nas wspólne działanie.
Takie na przykład jak ratowanie krzyży przydrożnych.
Zaczęło się od krzyża przydrożnego, z którego postumentu przed laty spadł kamienny krzyż i metalowa figura Chrystusa. Zamówiliśmy jako stowarzyszenie w miarę dokładne odtworzenie. Wydaliśmy na ten cel pieniądze z naszych zbiórek publicznych oraz pieniądze zebrane wśród okolicznych mieszkańców. Drugi krzyż był drewniany, tu bardzo mocno finansowo zaangażowali się mieszkańcy, my wspomogliśmy tę renowację środkami ze zbiórki publicznej. Trzeci, również kamienny, miał wyrytą datę 1860 rok (według zebranych przez nas informacji w tym roku bogaty rolnik przeszedłszy na emeryturę zamieszkał tu i na pamiątkę tego wydarzenia postawił krzyż). Krzyż był w tak złym stanie, że jedynym wyjściem było przeniesienie go w bezpieczne miejsce i odtworzenie z piaskowca. Mogliśmy tak zrobić, bo krzyż nie był wpisany do Gminnej Ewidencji Zabytków ani do Krajowego Rejestru Zabytków. Okazało się, że potrzeba na odtworzenie bardzo dużej kwoty, której nie mieliśmy. Napisałam więc projekt do Fundacji Jastrzębskiej Spółki Węglowej o dotację na renowację krzyża. Najpierw go odrzucili, ale po namyśle zarząd dał nam pieniądze.
I krzyż stoi.
Ratowanie krzyży jest bardzo ważne. Nie żebym była przesadnie religijna, ale chodzi o radość, jaką w ludziach budziła możliwość działania i pomocy, o pokazanie jak ważne dla nas jest dziedzictwo kulturowe i historyczne. To jest właśnie cel stowarzyszenia.
Z pani to taka twarda babka jest. (Uśmiechamy się znowu obie.)
Nie poddawać się. Czytać ustawy. Zawsze próbować. I nie zakładać, że urzędnik ma zawsze rację. Oczywiście grzecznie i spokojnie wszystko rozgrywać.
Byłam tak częstym gościem na gminie, że śmiałam się, że taki napis mógłby zawisnąć na drzwiach Urzędu Gminy : „Akwizytorom i Surdelowej wstęp wzbroniony”. O niewycinanie drzew też walczyłam a jakże. Ale to już opowieść na kolejne spotkanie.
Niech się pani częstuje ciasteczkiem.
Nie znam stanu nudy. Mam 72 lata, póki głowa sprawna to jest dobrze. Komputer ogarnęłam, telefon też, mam masę przyjaciół i chcę działać jak najdłużej.
Jakie ma pani plany?
Chcemy zorganizować lapidarium - wyeksponować elementy starych krzyży, które pozbieraliśmy, stare płyty nagrobne schowane po garażach. Obok szpitala mamy taki zabytkowy cmentarz od dawna nieczynny, chowano tam zakonników i jest tam grób Damrota nowo wyremontowany. Gmina wykupiła ten cmentarz i tam, za zgodą Urzędu Gminy chcę założyć to lapidarium. Trzeba to jakoś urządzić. Mam już pomysł.
A potem na pewno znajdzie się kolejny projekt do zrobienia. Proszę jeszcze przyjechać. Przygotuję inne ciastko.
…
Kiedy wyjeżdżam na drogę z zaczarowanego ogrodu do głowy przychodzi mi ten wiersz (dawno już nie czytałam go kobietom na jodze). W bohaterce wiersza odnajduję panią Anię – jej lekkość i poczucie humoru. Pani Anno, dziękuję.
Gęsi. AGI MISZOL
tłum. Beata Tarnowska
Mój nauczyciel matematyki Epstein
lubił wołać mnie do tablicy.
Mówił, że moja głowa nadaje się tylko
do noszenia kapeluszy,
a ptak z móżdżkiem jak mój
latałby do tyłu.
Odsyłał mnie, bym pasała gęsi.
Teraz, kiedy minęły lata
i siedzę pod palmą,
a obok pasą się trzy cudowne gęsi,
myślę, że mój nauczyciel
umiał patrzeć w przyszłość.
Tak, on miał rację,
nic nie uszczęśliwia mnie bardziej
niż widok moich gęsi,
kiedy rzucają się na okruchy chleba,
radośnie potrząsają kuprami
albo zastygają w bezruchu,
kiedy spryskuję je
szlauchem,
i wyciągając szyje,
szeroko rozkładają skrzydła,
jakby pamiętały dalekie jeziora.
Odkąd mój nauczyciel nie żyje,
znikły też matematyczne problemy,
których nigdy nie umiałam rozwiązać.
Lubię kapelusze,
a każdego wieczora,
kiedy ptaki wracają na drzewa,
szukam tego, który lata do tyłu.
Tekst powstał w ramach projektu ,,(Nie)znane - ważne postaci z powiatu gliwickiego'' XIV Konferencja Regionalna organizowana przez Bibliotekę w Toszku.